Here I Am











 









 









 



 




 










































 

















„(...)Zanim zachorowałam, byłam zdolną uczennicą i miałam zamiar zostać psychologiem. Rozmawiałam o tym z pedagogiem szkolnym i uzyskałam od niego poparcie dla moich planów. Miałam bardzo dobre oceny i doskonałą motywację i można było spokojnie założyć, że poradzę sobie ze studiami na poziomie uniwersytetu. W rok od tamtej rozmowy byłam już w szpitalu, ale pomimo całego wewnętrznego chaosu moje marzenie mocno się trzymało. Myślałam wtedy: „to musi minąć, muszę uporać się z tym bałaganem, jakim stało się moje życie. Chcę wrócić znów do szkoły”. Nadal chciałam zostać psychologiem. Ale teraz moje plany zawodowe nie były już dłużej moimi planami zawodowymi, tylko objawami mojej identyfikacji z terapeutą, jak mi powiedziano.(...). W mojej codzienności poza tym nie było zbyt wielu radości. Mogłam może więc zachować to jedno marzenie...? Podobnie jak moje słowa. Również wtedy, gdy chodziło o pomarańcze i owoce cytrusowe. Może się to komuś wydawać mało znaczące i banalne, ale tak niewiele pozostało z „normalnej”, zdrowej Arnhild, tak mało pozostało tej części mnie, która nie była chorobą, że każdy malutki kawałek miał ogromne znaczenie” 

(Arnhild Lauveng „Byłam po drugiej stronie lustra”)



"(...)Po raz pierwszy znalazłam się w szpitalu, gdy miałam siedemnaście lat. Przebywałam wówczas na zamkniętym, przeznaczonym dla ostrych przypadków oddziale w szpitalu borykającym się z
brakami finansowymi oraz niedoborem personelu. Inni pacjenci byli ciężko chorymi osobami, większość chorowała już od wielu lat. (...). Byłam bardzo ciężko chora, ale jeśli ktoś sądzi, że to wstęp do przerażającej historii, to muszę go rozczarować. W czasie tego
pobytu na oddziale nie było mi źle. Oczywiście strasznie było z moją chorobą, ale sam pobyt w szpitalu odczuwałam jako znośny, z powodu lekarki, którą mi przydzielono. Była młoda, dość jeszcze niedoświadczona, ale pełna ideałów i mądra – a przede wszystkim ludzka i dojrzała. Ponadto miała cudowną zdolność
dawania pierwszeństwa rzeczom niepotrzebnym. 
(…..)Po pewnym czasie pozwoliła mi na
przepustki w ciągu dnia, abym mogła na parę godzin pójść do szkoły. To było dobre, ale jednak
męczące. To na prawdę j e s t męczące – wyjść z oddziału zamkniętego szpitala, gdzie panują
krzyki i leki, łóżka z pasami zamknięte na klucz drzwi, i spotkać się ze szkolną codziennością:
pulpity, książki, lekcje i pogaduszki. To było jak dwie kompletnie różne planety, które co chwilę w ciągu dnia dziko kolidowały ze sobą w mojej głowie, przy akompaniamencie głośne go huku i
wywołując zamęt, tak że trud no było nad tym wszystkim zapanować. Jednak lubiłam ten system. Wolałam mieć jeden świat chory, a drugi zdrowy i przeżywać ich ciągłe kolizje, niż tkwić tylko w chorej rzeczywistości i tak to już zostawić. Konflikty w moim umyśle nie pomagały mi co prawda, ale chciałam, żeby choroba nie miała świętego spokoju.(..)" 

(Arnhild Lauveng "Niepotrzebna jak róża")



"(..)– Może nie prosisz jej o to? Ciągle słychać te twoje: „Mamusiu, co będzie jutro na

obiad?”, „Mamo, może upieczesz babkę ziemniaczaną? Tylko daj dużo skwarek!”, „A kiedy

będzie gulasz?”, „Mamusiu, zjadłbym coś słodkiego!”, „Mamo, mam ochotę na kurczaka!”,

„Na kartacze!”, „Na pizzę!”.

Patrzę z pogardą, jak mnie przedrzeźnia, wykrzywiając mocno upudrowaną twarz.

Z dołu jej szyja wydaje się jeszcze dłuższa – teraz Irma wygląda jak prawdziwa, wredna

jaszczurka.

– Jeśli chcesz wiedzieć, to od dwóch lat o nic jej nie proszę, ale ani ona, ani wy tego nie

zauważacie! Może według was zatrzymałem się w rozwoju?

– Od dwóch lat? – Irma uśmiecha się z wyższością.

– Od połowy piątej klasy – precyzuję z zaciśniętym gardłem, bo po raz pierwszy

zdradzam komuś mój sekret. Może i dobrze, że akurat jej, Irmie. Mojej dorosłej siostrze,

która od dawna już się mną nie przejmuje, bo pochłaniają ją tylko własne sprawy, własny

wygląd.

– Dlaczego od piątej klasy?

– Bo wtedy jeden z tych, co mnie napadli, powiedział, że tłuścioch jest słaby… że

przegrywa nawet z kotletem na talerzu!

– Tak powiedział?

Może jednak jeszcze trochę ją obchodzę, bo twarz Irmy zaczyna płonąć oburzeniem.

Zawsze gorszyły ją przezwiska, jakimi obrzucano mnie na podwórku. Zdarzało się, że jakieś

kobiety przychodziły do nas na skargę, bo Irma sprała ich dzieci za to, jak mnie wyzywały.

– I ty… ty w to uwierzyłeś?

– Zrozumiałem, że miał rację – wyznaję szczerze.

– To nieprawda!

– Prawda! Od tamtego czasu staram się jeść dużo mniej…

– Ale…

– Przestań! Mam uwierzyć matce, że taka jest moja uroda? – przerywam jej z żalem. –

Że to się nigdy nie zmieni, bo w dzieciństwie dużo chorowałem? Albo że to geny

odziedziczone po niej i jakiejś tam babce? Sama widzisz, ile ona ma tłumaczeń i teorii na ten

temat! Dwa lata temu obcy człowiek walnął mi w oczy prawdę i próbuję to zmienić, ale przy

niej to jest niemożliwe.

– Nie mogłeś nam o tym powiedzieć?

– Jak? Przecież ja dla was nie istnieję. Niedawno… akurat miałaś wolne, gdy wróciłem

ze szkoły z kanapką! Pamiętasz, co ona wtedy wygadywała? Jeszcze trochę i byłbym gotów

wziąć tę kanapkę i siłą wcisnąć sobie do ust, byle się zamknęła! Ale ty nie zwróciłaś na to

uwagi. Chwilę postałaś i bez słowa wyszłaś z kuchni! Dla was to wygodne, że tylko ja jestem

ofiarą, jej workiem do napychania. Ty i Anita raz czy dwa zrobiłyście jej porządną awanturę

i już mogłyście się odchudzać, a ja… Mnie od małego nie chwali za nic innego, tylko za

pusty talerz. Nie zauważyłaś? Tak jest do dzisiaj. Muszę zmiatać ze stołu wszystko, co mi

poda, bo jak nie, to zaraz się obraża albo mnie szantażuje(..)"(Barbara Ciwoniuk" Ten gruby")






"(..)Nic się nie stało
Dzisiaj się nic nie stało
Nie zjadłam słownika ani sernika
Nie słuchałam kazania
Nie zrobiłam szpagatu
Jedynie wstałam…
Jedyne, a tak wielkie
Wstałam i spróbowałam
Jak było?
Pamiętam, że oddychałam,
że serce mi biło.(..)"
("Czarne Perły.Nasze Psychoetiudy"
opracowanie zbiorowe w ramach projektu 
"Psycho-kreacje")







"(..)Wracaliśmy w dobrych nastrojach z myślą, że wracamy do domu o wiele bardziej zgrani niż w drodze do teatru. Szliśmy szybko i dopiero kiedy mijaliśmy osiedle bloków mieszkalnych, ktoś powiedział, że nie idzie z nami terapeutka, została z Ratownikiem, który kupował papierosy w kiosku z gazetami. Kazała nam poczekać. Stanęliśmy niepewnie koło piaskownicy, w której Saper widział bombę. Teraz nic w niej nie było poza zagubionym wiaderkiem. Wybraliśmy złe miejsce – oświetlony parking przed supermarketem. (…) Saper powiedział, że jest gorzej niż rano, kiedy próbował tu wejść  – w tym tygodniu był to jego cel terapeutyczny. Teraz jest o wiele więcej ludzi, w ogóle nie ma porównania, tłum rozchodzi się we wszystkich kierunkach, nie ma mowy żeby sobie z tym poradził. Rano pomyślał, że da sobie radę z tymi pudłami w dziale AGD, w dziale elektroniki było pełno kabli, jeszcze więcej kartonów. Dotarł do drzwi, rozsunęły się przed nim, działały na fotokomórkę. Przez chwilę naprawdę sądził, że uda mu się wejść do środka. Teraz to zupełnie niemożliwe. W tym tygodniu to już zupełnie niemożliwe. (…) Saper powiedział, że nie podoba mu się miejsce, gdzie stoimy. Ale miejsce było bardzo dobre, widać było wszystko, co działo się w środku, i pomyślałam, że już chyba tylko w ten sposób możemy uczestniczyć w tej afirmacji życia, która odbywa się w supermarkecie. Mimo wyjścia do teatru nikt z nas nie czuł się na siłach, by wyzdrowieć i chodzić do takich sklepów.(..)"
(Grażyna Jagielska"Anioły jedzą trzy razy dziennie.147 dni w psychiatryku") 





"(..)Boj patrzy na Tatę. Dlaczego Tata jest teraz cicho? Czy Tata jest zmęczony?
Czy Tata jest znużony? Czy się gniewa? Wszystko jest takie kruche.
Cały pokój jest ze szkła. Wszystko się chwieje. Bo w pokoju ktoś jest. Jest Tata.
Który milczy.
Coś wypełza z kątów. Coś czai się między deskami na ścianie. Cienie padają na tapetę. Kredens uchyla drzwiczki. Wazony szykują się do upadku. Ciii, ostrożnie zamykaj drzwi. Ciii, chodź cicho po domu. Posprzątaj szklanki ze stołu.
Czy Tata jest teraz w dużym pokoju?
- Ciii - szepce Mama. A przecież Boj nie pisnął ani słowa.
- Bądź cicho - mówi Mama.
To tylko Tata. Ale w piwnicy za głosem Taty ktoś wstaje. Ktoś wychodzi po schodach wewnątrz Taty. Boj słyszy to w jego oddechu. Słyszy kroki i skrzypiące drzwi. To Zły Pan wychodzi po kręgosłupie Taty. Zły Pan, który napręża szyję Taty. Zły Pan, który wspina się po jego żebrach. To Zły Pan, który chce się uwolnić.
Kochany Tato, nie wypuszczaj Złego Pana. Nie pozwól, by Zły Pan wyszedł. Będę bardzo grzeczny. Nie pisnę ani słowa. Nie będę oddychał. Na nic to. Boj wciąż słyszy kroki Złego Pana. Wszyscy je słyszą. Zły Pan jest w oddechu Taty, na jego twarzy. W szyi i plecach. W dłoniach i nogach. Zły Pan jest w całym Tacie. Wszyscy to widzą. Wszyscy to wiedzą.
Wszyscy. Oprócz Taty.(...)"
(Gro Dahle "Zły Pan") 




"(..)- Znowu 1 września – ze smutkiem pomyślał Mikołaj. – To już piąta klasa. Jak ja sobie dam radę? Może nowi nauczyciele będą bardziej wyrozumiali? - zastanawiał się. Cały czas miał przed oczyma przykre zdarzenie, kiedy pod koniec roku szkolnego matka i ojciec zostali wezwani do szkoły. To nie był oczywiście pierwszy raz, ale z tych wszystkich „razów” najbardziej dla niego upokarzający.
Wychowawczyni zażądała jego przeniesienia do innej klasy, co uzasadniła następująco ; „Mikołaj nie przestrzega norm zachować społecznych, jest agresywny w stosunku do kolegów, tępy, leniwy i arogancki. Swoim zachowaniem uniemożliwia korzystanie innym dzieciom z zajęć”.
Takie argumenty były powtarzane za każdym razem, kiedy wzywano do szkoły rodziców Mikołaja, ale ostatni „wybryk” przeważył szalę na jego niekorzyść.
- Przecież nie chciałem nikomu zrobić krzywdy! – bronił się. – Ten chłopak sam podbiegł, a ja tylko miałem nogę wyciągniętą do przodu. To nie moja wina, że się potknął i wybił zęby! – wyjaśnił ze złością. Nikt go jednak nie słuchał.
Z tego właśnie powodu w szkole wybuchła wielka „burza”. Nauczycielka wrzeszczała, rodzice także, koniec końców zapadła decyzja niepomyślna dla Mikołaja.(..)"
(Iwona Górka "Mały nieszczęśliwy człwoiek z ADHD")





"(...)Pierwszy raz usłyszałam to słowo, kiedy miałam siedem lat i chodziłam już do szkoły. Nie wiedziałam, co znaczy, ale czułam, że coś brzydkiego, dlatego zamknęłam się w kabinie do przebierania i siedziałam tak długo, aż moja mama i sprzątaczka mnie znalazły. Mama przyszła, by mnie odebrać z lekcji pływania, a ja siedziałam, bojąc się wyjść, by znów nie spotkać tego wysokiego chłopaka, który wchodził do basenu, gdy próbowałam się z niego wygramolić.
Na pewno znacie to uczucie, kiedy człowiek w wodzie czuje się lekki, leciutki i jak się odpowiednio ułoży, to nawet nie musi machać ani ręką, ani nogą, a woda i tak go utrzymuje. Najbardziej lubiłam opierać się rękami o brzeg basenu i markować pływanie. Wydawało mi się, że nic nie ważę. Gorzej, kiedy trzeba było wyjść z wody.
Wtedy spadały na mnie wszystkie kilogramy mojego ciężkiego ciała, nogi ważyły po dwadzieścia kilo każda, a na plecach dźwigałam co najmniej worek kartofli. – Pośpiesz się, macioro – powiedział chłopak w gumowym czepku na głowie i okularach na nosie, takich do pływania.
– Maciora, maciora, maciora – powtarzałam potem po cichu.
Powtarzałam, szukając innych słów, które by do tamtego pasowały, jak na przykład do Jurka. Bo jak Jurek, to wiadomo, że ogórek, kiełbasa i sznurek. A jak maciora, to co? Jak dzieci, to wiadomo, że śmieci. A jak maciora, to co?
Nie czułam, jak upływa czas, bo szukałam rymowanek, aż znalazłam: maciora, komora, zmora i nora. Nie wiedziałam wprawdzie, jak wygląda zmora, ale to coś złego, co dusi we śnie, bo czasem babcia tak mówiła:
– Dziś mnie zmora dusiła w nocy, ale na szczęście, obudziłam się.
Nora to proste słowo, lisy mają nory i krety. Nora może być wykopana w ziemi, ale też mówi się, że ktoś mieszka w norze, co znaczy, że byle jak i ma bałagan. Słowo „komora” też znałam, bo używała go nasza sąsiadka, pani Rępelewska, która lubiła wrzeszczeć z byle powodu, tak wrzeszczeć, że jak ja krzyczałam, to mama mówiła, że drę się jak stara Rępelewska. Otóż ta sąsiadka wrzeszczała na swojego męża, groziła mu, że zamknie go w komorze, kiedy przyszedł za późno z pracy, bo po drodze poszedł na piwko, a wypił pięć.
Maciora, komora, zmora i nora – tak sobie powtarzałam, siedząc w kabinie, w mokrym kostiumie kąpielowym, i już zaczynało mi być zimno, więc się nakryłam ręcznikiem. Tak sobie powtarzałam, naprawdę, a miałam wtedy siedem lat, tak sobie powtarzałam, choć dalej nie wiedziałam, co znaczy słowo „maciora”. Czułam jedynie, że to coś bardzo wrednego.
Mama czekała na mnie, a ja nie wychodziłam i gdyby nie zrobiła rabanu, to może by mnie zostawili na basenie i poszli sobie do domu, a tak to zaczęli sprawdzać wszystkie kabiny, no i mnie znaleźli zziębniętą w kącie. – Co tu robisz, krasnoludku, dlaczego siedzisz w kącie? – zapytała mama i od razu mnie przytuliła.
– Kto ci zrobił krzywdę? Powiedz od razu, a wiesz, że się z nim rozprawię, bo nikt nie będzie krzywdził mojego krasnoludka.
Nie lubiłam, jak mama mówiła do mnie „krasnoludek”, ale jak nikt nie słyszał, to się nie buntowałam, bo mówiła to czule, jak to mama, która była dla mnie zawsze najukochańsza, nawet kochańsza niż babcia, bo babcia miała swoje za pazuchą, jak mówiła mama i musiałyśmy z nią czasem walczyć o swoje racje, bardziej mama niż ja, ale i ja się do tej walki dołączałam, jak potrafiłam.
– Co to jest maciora, mamo? – zapytałam, kiedy wycierała mnie mocno ręcznikiem i pomagała założyć ubranie.
– Maciora to świnia, kochanie, to taka gruba świnia, mająca małe świnki powiedziała mama – i nagle do niej dotarło, dlaczego pytam.
– Kto tak powiedział, krasnoludku? – wrzasnęła.
– Kto śmiał tak powiedzieć?
– Chłopak w basenie, w okularach.
– A to gad, już ja się z nim rozprawię, jak tylko mi go pokażesz. Jesteś kochanym krasnoludkiem, moja śliczna Karolinko, i nikt, absolutnie nikt nie może cię przezywać, pamiętaj, skarbie, że nim gruby schudnie, to chudego szlag trafi, zapamiętaj to sobie na zawsze i nie zasmucaj się z byle powodu.
– Musisz się bronić, krasnoludku – tłumaczyła mi przez całą drogę do domu – najlepiej od razu zaatakować, nie możesz wchodzić do kąta, pamiętaj, nigdy do kąta, lepiej kopnąć w tyłek niż uciekać.
Zapamiętałam tę naukę na całe życie. A powiedzonko „nim gruby schudnie, to chudego szlag trafi” stało się moim sztandarem na wiele lat szkolnego życia.
Na początku oczywiście miałam problem ze słowem „szlag”, bo znów go nie rozumiałam, ale szybko nadrobiłam braki w edukacji radzenia sobie na podwórku, w basenie i gdzie indziej, gdzie nie brakowało ludzików, uwielbiających dokuczać.
I tak mi już zostało z pierwszych lat szkolnych, że lubię słowa.
Lubię je zapamiętywać, gromadzić, używać i ciągle 9poszukuję nowych. Jak nie wiem czegoś, od razu sprawdzam.
Mam w domu dużo słowników: języka polskiego, wyrazów obcych, synonimów, słownik angielski, łaciński, niemiecki i francuski. Poza tym umiem szukać w Internecie.
Mama też była tęga i zupełnie się tym nie przejmowała. Mówiła, że taka jej uroda, a na urodę nie ma rady. Inna rzecz, że mama mi się zawsze podobała, innym ludziom też, co byłam w stanie docenić dopiero, kiedy stałam się nastolatką i rozumiałam słowa: biust, talia, biodra, nogi, uda, brzuch. Mamie niczego nie brakowało i wszystkiego miała w nadmiarze, ale w sposób proporcjonalny, co ważne, bo najgorzej to być kołkiem w płocie, gładkim i okrągłym z każdej strony.
Mama była tęga, ale gibka, wygimnastykowana i potrafiła zrobić szpagat, co nieraz pokazywała moim koleżankom. Miała szerokie biodra, duże wcięcie w talii, biust dorównujący biodrom i płaski brzuch. Jednym słowem – była superkobietą, na widok której faceci otwierali gębę i zapominali jej zamknąć.
Ze mną było, niestety, gorzej. Moje piersi nie osiągnęły nawet w przybliżeniu rozmiaru mamy, a mój brzuch w porywach wystawał bardziej niż biust. Nie potrafiłam zrobić szpagatu. Szczerze mówiąc, nic nie potrafiłam, każde ćwiczenie sprawiało mi trudność. Najbardziej ba10 łam się skoku przez kozła, to moja zmora, może ta sama, co dusiła babcię nocami. Mama mówiła, że to nie zmora tylko fobia, a wiadomo, że fobia to najczęściej wydumany lęk, ponieważ obiekt strachu nie stanowi prawdziwego zagrożenia.
Gdyby dziś ktoś chciał porozmawiać ze mną na temat fobii, to proszę bardzo, znam wszystkie, a przynajmniej większość słów, związanych z różnymi rodzajami fobii, co nie jest żadnym wyczynem, bo wystarczy to słowo wrzucić w wyszukiwarkę internetową i wyskoczy nam źródło wiedzy podstawowej, internetowej, czyli Wikipedia. Dziś wszyscy znają słowa: homofobia i ksenofobia, bo są często powtarzane w mediach. To są słowa bardzo polityczne i każdy szanujący się człowiek powinien wiedzieć, co znaczą. Mało tego: każdy prawdziwy człowiek powinien być daleko od homofobii i ksenofobii.
Ale czy wiecie, co to jest pupafobia i cibusfobia? Otóż pupafobia oznacza lęk przed lalkami, a cibusfobia przed piernikami, niekoniecznie starymi. Dziś wiem, że można odczuwać paniczny, nieuzasadniony lęk przed wszystkim: przed powietrzem, ogniem, burzą, zarazkami, wodą, wysokością, przestrzenią, zastrzykami, dentystą, samolotem, statkiem, umarłymi, nagością, chodzeniem, staniem, przed mostami, wystąpieniami publicznymi.
Och, dużo tego. Wszystko może być powodem dzikiego, nieokiełznanego lęku, dziś powiedziałabym także – lęku irracjonalnego, bo i takie słowo znam. Nie będę opisywać przez jakie lęki przeszłam, ale było tego trochę, jak jeden odchodził, to drugi przychodził, bo natura nie cierpi próżni, jak mówi babcia.
Kiedy miałam dziewięć lat, odkryłam, że to, co najbardziej lubię jeść jest niezdrowe. Bardzo niezdrowe i bardzo dobre. Założę się, że i wy do takiego wniosku doszliście bardzo wcześnie, może i wcześniej ode mnie. Na przykład uwielbiane przeze mnie słodycze są niezdrowe, prawda? Niezdrowe, bo zawierają dużo cukrów i kalorii. Rzecz w tym, że one zawsze były w naszym domu i mama mi nie zabraniała ich jeść, wprost przeciwnie.
– Chodź, osłodzimy sobie życie, krasnoludku – mówiła i zaczynałyśmy podjadki.
Jak nie było słodyczy w domu, a napadła nas chęć na podjadki, to mama potrafiła zrobić cukierki w rondelku z cukru, kakao, masła i mleka. I powiem wam, że czasem smakowały lepiej niż te ze sklepu. Bardzo też lubiłyśmy budynie, szczególnie czekoladowe, a jak były waniliowe, to z dużą ilością soku malinowego.
Budyń był pierwszą potrawą na ciepło, którą potrafiłam przyrządzić samodzielnie.
– Umiesz ugotować budyń, nie zginiesz, krasnoludku kochany – mówiła mama – a ja jej wierzyłam, bo mama to najukochańsza osoba na świecie, jak mi nie wierzycie albo macie inaczej, to wasza strata.
– Budyń jest lepszy i zdrowszy od chińskiej zupki z torebki – mówiła – chociaż zupki chińskie też polubiłam, szczególnie wtedy, gdy zaczęłam odkrywać inne smaki niż słodkie i zorientowałam się, że przygotowanie zupki polega na zalaniu jej wrzącą wodą i zostawieniu na pięć minut, a budyniu nieco więcej zachodu.
Niezdrowe są też hamburgery i frytki, nie mówiąc o ciastkach z kremem czy bitą śmietaną. Niezdrowe są lody, chipsy, kluski z sosem, pieczeń wieprzowa, kotlety schabowe, białe kiełbaski smażone z cebulką, hot dogi z ketchupem i musztardą, smalec ze skwarkami, kurczaki jedzone razem z przysmażoną skórką, gęste zupy, zabielane śmietaną o wysokiej ilości tłuszczu… i tak dalej.
Niezdrowe jest wszystko, co lubię jeść i co jem, a właściwie, co kiedyś jadłam nagminnie, a teraz od czasu do czasu, bo nie można się znów aż tak katować, no nie? Muszę dodać, że szczególnie niezdrowe jest w ilościach, które spożywałam, a jak się słusznie domyślacie, były to ilości pokaźne, ponieważ mój żołądek ma rozmiar nieco większy od przeciętnych.
Zdrowe są natomiast surówki i gotowane na parze jarzyny, które rzadko jadam, skoro ich przyrządzenie zabrałoby mi wiele czasu, którego mi najzwyczajniej żal tracić, bo przecież je się po to, by żyć, a nie żyje, by jeść. Dobrze mówię i nie ma w tym sprzeczności.
Naprawdę uważam, że jedzenie jest potrzebne do życia, a nie życie do jedzenia. I ta zasada, choć z każdej strony słuszna, stała się przyczyną mojej zguby, czyli zbyt obfitych rozmiarów w każdym miejscu. Problem na tym polegał w moim przypadku, że potrzebowałam bardzo dużo jedzenia do życia. Ponieważ jednak nie chciałam tracić czasu na jego przygotowanie, więc zapychałam się czym popadnie, co było pod ręką, byle szybciej się napchać, nie czuć ssania w żołądku i mieć czas na inne sprawy.
Stąd moja ksywa „Rozmiar XL”. Przyznacie, że brzmi przyzwoicie w porównaniu z maciorą. Po raz pierwszy tak mnie nazwał Kamil, już w gimnazjum, a Tomek, który miał patent na wymyślanie ksyw nauczycielom i uczniom, zaakceptował „XL” i niech tak będzie. Dobra, opowiem wam szczegółowo, jak to było z XL, bo zaczęłam chodzić na zajęcia z twórczego pisania i spodobała mi się ta zabawa w zapisywanie. Postanowiłam pisać tradycyjnie. Wszyscy blogują, a ja nie będę robić tego, co wszyscy, bo zawsze żyłam wspak. Moja mama też, więc nie chcę rezygnować z rodzinnych przyzwyczajeń i tradycji. Założyłam sobie plik w laptopie pod tytułem „Karolina, rozmiar XL” i to będzie moja opowieść. Nikomu jej nie pokazuję, ale piszę tak, jakbym miała czytelników. Może kiedyś..(..)"
(Marta Fox"Karolina XL") 




"(..)W pośpiechu rozebrałem się, wziąłem rozbieg... Wtedy
już wiedziałem, że robię źle i że nie spotka mnie nic
dobrego, ale nie mogłem się zatrzymać. Jeszcze przez
chwilę widziałem i słyszałem kolegę, który coś krzyczał.
Próbował mnie zatrzymać, ale mu się nie udało.
Najpierw bardzo lekkie uderzenie i żadnego bólu. Otwieram
oczy i widzę bezwładnie zwisające ręce. Dlaczego
nie potrafi ę nimi poruszać? Potworne przerażenie. Nie
mogę krzyczeć na głos, więc krzyczę w myślach: ratunku,
nie mogę się ruszyć! Każda sekunda jest coraz trudniejsza:
brakuje powietrza, wzrok jest coraz słabszy, wreszcie
wszystko gaśnie. Czy są jakieś myśli? Jest pytanie: Boże,
czy to już koniec? W taki sposób mam odejść z tego świata?
Po chwili czuję coś, czego nie potrafi ę opisać: jestem
malutkim punkcikiem świecącym w ciemnościach, który
– niczym pocisk – mknie z ogromną prędkością. Nie
wiem, jak to jest, ale widzę siebie – wiem, że to ja! – jako
ten bardzo jasny punkt w mroku. Wokół mnie jest coś
pięknego, wyczuwam czyjąś obecność: jestem otoczony
potężną miłością, która nie pozwoli zrobić mi nic złego
i daje poczucie bezpieczeństwa. Ufam jej bezgranicznie,
otacza mnie jasność i miłość.
Przede wszystkim dzięki tej miłości wytrzymałem
wszystko, co przyszło potem. Tylko dzięki niej mogłem
pogodzić się z tym, że z młodego i silnego chłopaka stałem
się kimś bezradnym i zależnym od innych. Dzięki
niej mogłem nadać temu wszystkiemu sens: Bóg chciał,
żebym żył, i dał mi drugą szansę, ale jednocześnie ukazał
życie z innej strony. Jest ono znacznie trudniejsze, lecz
mam pewność, że nigdy nie będę samotny, bo ktoś tam
na mnie czeka.(..)
Chcę wierzyć czasem, że to jest sen,
Że otworzę oczy i koszmar zniknie.
Pierwsze przebłyski: rozmazane obrazy, zniekształcone
głosy, ledwo rozpoznawalna twarz kolegi. Znów ciemność
i doprowadzające do szału – coraz głośniejsze – wycie
karetki. Najpierw z oddali, a potem jakby syrena była
w mojej głowie. Wydaje mi się, że już nie wytrzymam
tego hałasu, gdy nagle wszystko cichnie. Nie pamiętam
nic z tego, co działo się przez kilka kolejnych tygodni. Ponad
dwa miesiące na oddziale intensywnej terapii trwała
walka o moje życie. Lekarze robili, co mogli, a rodzice
przeżywali jeden z najgorszych koszmarów.
Kiedy wreszcie otwarłem oczy, byłem sam. Nie umiałem
pozbierać myśli, nie było nikogo, kto mógłby mi
wytłumaczyć, co się stało. Tylko ja sam podłączony do
mnóstwa rurek, przewodów, kabli i kroplówek. Chciałem
uciec stamtąd jak najszybciej, ale nie mogłem nawet odrobinę
poruszyć głową. Nie czułem ani rąk, ani nóg. Nie
potrafi łem nawet krzyczeć. Boże, co się dzieje? Błagam,pomóż mi wstać i uciec stąd, błagam! Nie rozumiałem nic,
wszystko przerażało, a łzy – ze strachu i rozpaczy – płynęły
ciurkiem. Boże, gdzie jestem? Jeszcze nigdy nie byłem tak
wystraszony jak wtedy. Wydaje mi się, że każda komórka
mojego ciała wrzeszczała z przerażenia. Nikt oprócz mnie
nie mógł tego usłyszeć, a ja panicznie wołałem rodziców:
„Gdzie jesteście? Cierpię, bardzo się boję, a was nie ma!”.
Błagałem, choć sam ledwo byłem w stanie usłyszeć swój
szept: „Niech ktoś zabierze mnie do domu, do mamy”.
Leżałem bez ruchu, patrząc w sufi t, i czekałem, żeby
ktoś w końcu do mnie przyszedł. Wreszcie się doczekałem
– podeszła jakaś kobieta w zielonym fartuchu. Chciałem
ją zapytać, co ja tutaj robię, ale nie mogłem wydusić słowa.
Dopiero wtedy zorientowałem się, że to przez rurkę,
która tkwi w ustach. Ubrana na zielono kobieta coś koło
mnie zrobiła, otarła łzy, powiedziała słowa, których nie
byłem w stanie zrozumieć, i odeszła. Nie uspokoiłem się.
Przeciwnie, wpadłem w jeszcze większą panikę. W głowie
gonitwa myśli (wszystkie złe!), co chwilę zasypiałem
i budziłem się.
Gdy za którymś razem ponownie otworzyłem oczy,
obok stała cała rodzina. Miałem mnóstwo pytań, ale brakowało
mi siły, aby się odezwać; byłem taki zmęczony.
Czekałem, aż oni coś powiedzą, ale milczeli. Cały czas
miałem gorączkę – siostra ocierała mi pot i robiła okłady
na czoło. W końcu zdobyłem się na to, by wyszeptać pytanie,
czy rozbiłem samochód. Wywnioskowałem bowiem,
że skoro jestem w szpitalu, to miałem wypadek, ale nie
pamiętam, jak do niego doszło. Siostra wyjaśniła mi wtedy,
że jestem tu z powodu skoku do wody.(...)

W końcu wymyśliłem plan: któraś z pielęgniarek pomoże
mi wstać i zaprowadzi do kibelka, a tam – bez łasi! – sobie
zapalę. Gdy poprosiłem jedną z sióstr, aby zaprowadziła
mnie do ubikacji, bardzo się zdziwiła.
– A po co? – zapytała. – Sikasz do worka, kupę zrobiłeś
niedawno. Dopiero co cię myłyśmy.
Skamieniałem. Co ona mówi?! Jaki worek? Jaka kupa?
Co to za brednie? Wkurzyłem się: domyśliła się, że chcę
zapalić, i nagadała głupot, żeby mnie spławić. Sam nie byłem
chyba w stanie wierzyć w to, że rzeczywistość była
inna. Miny lekarzy i pielęgniarek oraz łzy rodziców i bliskich
mówiły jednak wszystko. Z każdą chwilą docierała do
mnie prawda i rosło poczucie grozy, które z niej wynikało.
Byłem bezradny i przegrany, nie przestawałem płakać. Za
każdym razem gdy zamykałem oczy, miałem nadzieję, że
już się nie obudzę. Niestety, za każdym razem budziłem się
i za każdym razem było coraz gorzej.(..)"
(Mariusz Rokicki "Życie po skoku")


"(..)Od dzieciństwa cierpiałam na nawracające zapalenia górnych dróg oddechowych; głośno bekałam, co kłóciło się z moim kruchym wyglądem; męczyły mnie nieznośne bóle głowy; obrzękłe migdałki prosiły o usunięcie, gdy tylko powiedziałam: „Aaa"; z powodu skrzywionej przegrody nosowej musiałam oddychać ustami; najróżniejsze alergie na zawsze pozbawiły mnie przyjemności jedzenia wielu produktów z czterech głównych grup pokarmowych. Gdy kardiolodzy byli już blisko wykrycia mojej tajemniczej choroby, mama wkraczała na nowoczesny oddział energicznym krokiem sierżanta.
- Posłuchajcie, do cholery, mała jest chora, jasne? Popatrzcie tylko na nią! Jeśli mi umrze, bo nie umiecie powiedzieć, co jej jest, to, jak Boga kocham, pozwę was i oskubię co do centa!
Miała napiętą twarz i mrużyła oczy, a na jej dolnej wardze zebrała się kulka białej, gęstej śliny, jak zawsze w chwilach zdenerwowania. Jej głos ścigał każdego lekarza, który powiedział, że przeprowadził już wszystkie możliwe badania i nic więcej nie da się zrobić; tropił go korytarzami, przecinał ciszę szpitalnego holu.
- Jezu Chryste - syczała, wracając do gabinetu. - Nie do wiary, co za niedouczony palant!
- Nie martw się, mamo. Wszystko w porządku. Znajdziemy innego lekarza - pocieszałam ją, obiecując, że będziemy próbować dalej.
- Słuchaj, chcę ci pomóc, poświęcam życie, żeby się dowiedzieć, co z tobą jest nie tak, do diabła ciężkiego! Przestań więc to psuć i nie udawaj w szpitalu, że wszystko gra. Pokaż im, jaka jesteś chora, i znajdźmy wreszcie.(..)"
(Julie Gregory "Mama kazała mi chorować")